Bez ryzyka nie ma rozwoju - wywiad ze Zbigniewem Chojnackim
Wywiad ukazał się w listopadowym numerze JazzPress (11/19). Poniżej zamieszczam jego wersję poszerzoną o fragment, który w miesięczniku się nie pojawił.
Zbigniew Chojnacki, rocznik
1992, absolwent Studium Jazzowego im. H. Majewskiego w Warszawie i Akademii
Muzycznej w Bydgoszczy. Mając 12 lat chwycił za akordeon i już przy nim
pozostał. Michał Urbaniak powiedział „Kiedy usłyszałem Zbyszka Chojnackiego
zdałem sobie sprawę, że akordeonistyka nigdy już nie będzie taka jak dawniej”.
Ale akordeon to tylko jedna strona medalu, bo Chojnacki z lubością sięga
również po elektronikę. Mając do dyspozycji te dwa generatory dźwięku staje się
improwizatorem tyleż ciekawym, co nieobliczalnym.
Michał Dybaczewski:
Słowem-kluczem definiującym twoją twórczość jest improwizacja. Czym tak
właściwie ona dla ciebie jest?
Zbigniew Chojnacki: Trudno mi określić jednoznacznie czym
jest, na pewno czymś nieprzewidywalnym. Najbardziej interesuje mnie
improwizacja „od zera”, nie mam tu jednak na myśli przyjmowania jakiejś z góry
narzuconej stylistyki jak free jazz, minimal music czy muzyka elektroniczna. Tak
naprawdę nie ma to znaczenia, bo chodzi by tworzyć bez planu, pierwszy dźwięk
napędza kolejny itd. Moje występy na żywo charakteryzują się tym, że w punkcie wyjścia
są „białą kartą”, która jest na bieżąco zapisywana. Dzieje się tak zarówno
podczas setów solowych, jak i pod szyldem Backspace. Oczywiście, zdarzają się
projekty koncepcyjne, ale wówczas decyduje to, czy w czyjejś konwencji znajduję
coś dla siebie.
Czy granie bez planu nie jest trochę ryzykowne? Miałeś kiedyś trudności
z zapisem tej „białej karty” na koncercie?
Ale mi właśnie o ryzyko chodzi. Myślę, że muzyka finalnie na
scenie nie jest do analizowania i staram się odrzucać wszelkie myśli przed
występem a tym bardziej na scenie. Najbardziej twórczy czuję się wtedy,
gdy siadam i gram, bez zbędnej filozofii. Pamiętam jednak, że pierwszy koncert
solowy, jaki zagrałem promując solowy album był z mojej perspektywy straszny.
To był występ na Krakowskiej Jesieni Jazzowej w 2016 roku. Publiczność
wprawdzie biła brawa, ale moje odczucia były jednoznacznie złe.
Akordeon to nie jedyne
narzędzie improwizacji, sięgasz także po elektronikę. Czy, któryś instrument
uznajesz za wiodący?
W moim przypadku nie ma czegoś takiego jak instrument wiodący,
akordeon i elektronikę traktuję razem jako jeden wielki instrument. Nie
przykładam wagi do proporcji, ustalam je na bieżąco, „tu i teraz”. Wszystko
zależy od miejsca, w którym gram oraz od
ludzi, którzy mnie otaczają. Wszyscy razem tworzymy dany koncert. Jeżeli jestem
w miejscu ze świetną akustyką i np. długim pogłosem to wtedy mogę zagrać na
samym akordeonie. Oczywiście bywały koncerty, że swój set opierałem niemal
całkowicie na elektronice, uzyskując dubstepowe, techno-houso’owe brzmienia.
Sięgasz też po inne
„instrumenty”. Na koncercie w ramach Lublin Jazz Festiwalu w ruch poszło
krzesło. Czy w ten sposób eksperymentujesz, wyrażasz swoją ekspresję, czy jest
to sposób kreacji? A może wszystko na raz?
Pamiętam, że to było wizualnie ciekawe krzesło (śmiech).
Uznałem je za dobry środek wyrazu. Lubię czasem wykorzystać jakieś przypadkowe
przedmioty, które akurat znajdują się pod ręką: nie tylko krzesła, ale kubki,
czy łyżki. Nie upatrywałbym w tym jednak reguły, bo równie dobrze mogę ich nie
użyć. Dlatego odpowiadając na twoje pytanie, faktycznie można uznać, że jest to
i eksperyment i sposób wyrażenia ekspresji. Czy kreacja? Niekoniecznie.
Podczas Lublin Jazz
Festiwalu swój set grałeś w małym sklepiku z płytami winylowymi. Pomijając
fakt, że nie była to najszczęśliwsza lokalizacja powiedz, czy miejsce, w którym
grasz, czy też improwizujesz, wpływa na sposób w jaki grasz, a w efekcie na to
co grasz?
W Lublinie było ciężko, ale jakoś się obroniłem i finalnie
wyszło nieźle. Oczywiście, że miejsce ma znacznie, bo tak jak wspomniałem
wcześniej, jego właściwości – wielkość, akustyka – od razu informują mnie co
mogę zagrać, a czego nie. Plusem koncertów improwizowanych jest jednak to, że
zawsze mam możliwość dostrojenia się do przestrzeni, co w przypadku repertuaru
zamkniętego jest problematyczne.
Grałeś w jakiś szczególnie
dziwnych miejscach?
Może nie tyle dziwnym, co ciekawym miejscem był deptak w
Rawiczu. Zagrałem tam krótki, eksperymentalny koncert w ramach festiwalu FORMA
w samo południe. Było to o tyle interesujące doświadczenie, iż zostałem
umiejscowiony w codzienności przechodzących obok ludzi, ich normalnych
zajęciach jak: praca, zakupy, czy opłaty parkingowe. Reakcje były różne – często
niepozytywne, co mnie szczególnie ucieszyło, ponieważ ludzie nie pozostali obojętni
na moją grę, a to już dużo.
Potrafi Cię zainspirować
zapach spalin….
Zapach ropy i benzyny również (śmiech). Nie zastanawiam się
jednak świadomie nad tym, to po prostu we mnie zostaje. Wszystko może być
inspiracją i wpływać na improwizację. Jaki będzie efekt? Tego nigdy nie
wiem: może być fajnie lub całkiem do dupy.
W 2015 pod szyldem
wytwórni For Tune ukazała się twoja debiutancka solowa płyta Elektrotropizm. Co miałeś w głowie
przystępując wówczas do sesji nagraniowej?
Inicjatywa nagrania tej płyty wyszła od Jarka Polita.
Spotkaliśmy się w biurze For Tune i
po rozmowach doszliśmy do wniosku, że będzie to album koncepcyjny. Miałem
szkice i zamysł tego, co ma się na nim pojawić, ale ostatecznie na sesji
nagraniowej pominąłem częściowo te szkice. Sama sesja poszła w zasadzie na
„setkę”: pierwszego dnia nagrałem jeden utwór, drugiego dnia resztę. Ważne w
tej sesji było też to, że miałem pełen komfort pracy i ogromne wsparcie, jakie zapewnił mi realizujący ten album Michał Kupicz.
Dwa lata później nagrałeś
z Wojtkiem Jachną płytę JaCho, czyli
duet na trąbkę i akordeon. Biorąc pod uwagę skłonności twoje oraz Jachny do
eksperymentu i zabaw elektroniką można by powiedzieć: duet idealny. Mieliście
jakąś koncepcję, czy poszliście na żywca?
Zarejestrowaliśmy, z tego co pamiętam, trzy improwizowane sety
po 40 minut. Wojtek wybrał potem fragmenty, tworząc z nich kompozycje i nadając
całości spójnego charakteru. Gramy z Wojtkiem co jakiś czas koncerty w duecie,
jednak nie jest to wierna rekonstrukcja materiału z płyty. Bardziej skupiamy
się na tym, żeby zachować odpowiednie brzmienie, bo korelacja trąbki z
akordeonem jest specyficzna.
Zagrałeś także w kwartecie Jacka Kochana na płycie Parentes
i razem z Krzysztofem Gradziukiem na Renaissance
Anny Gadt. Widać, że stanowisz wartość dodaną i
doskonale wtapiasz się swoim akordeonem w różne stylistyki. Czy na tych
albumach twoja wolność improwizacji była jakoś kierunkowana przez liderów, czy
znowu robiłeś co chciałeś?
Jak już wspomniałem, jeśli konwencja tego wymaga i
znajduję w niej coś dla siebie to mogę się jej trzymać. Jacek Kochan
z jednej strony miał spójny i przemyślany pomysł na album, ale z drugiej nic
nie narzucał. Praca z nim była niezwykle ciekawa, oparta na jasnych regułach.
Istotne było też to, że niektóre kompozycje Jacka już znałem, niektóre nawet
kilka lat. Łatwiej się gra, gdy odczytujesz sposób myślenia kompozytora i
nie siedzisz wpatrzony w kartkę papieru. Z kolei z Anią Gadt i Krzyśkiem Gradziukiem
pracowaliśmy dużo na próbach, szukając razem brzmień oraz sposobów na poszczególne
utwory i w zasadzie właśnie na nich powstał finalny kształt utworów. Mimo, że
pomysły kompozycyjne i ,,tematy” wyszły od Ani, to na płycie i koncertach każdy
z nas jest jednakowo ważny. Obie te kolaboracje były dla mnie dużym wyzwaniem,
bo nie grałem wcześniej takich rzeczy. Co do improwizacji, ma ona na tych
albumach inny charakter, ponieważ kompozycje mają swoje ramy i strukturę, ale czasami,
gdzieś pomiędzy, pojawiają się momenty kompletnie free. Ja bym to nazwał
improwizacją ustaloną. W tamtym momencie, gdy nagrywaliśmy te płyty, wiele się
nauczyłem, ale po jakimś czasie powróciłem do realizacji swojej pierwotnej
potrzeby: nieustalonego, nieuporządkowanego grania.
Pojawiłeś się na płycie
Michała Urbaniaka Urbanator Days –
jak się współpracowało z mistrzem?
Odkąd poznałem Michała na Urbanator Days w 2012 roku jesteśmy
w miarę stałym kontakcie. Dostałem od niego telefon z pytaniem, czy nagram
partię do utworu. Nagrałem trzy „tejki”, a Michał wybrał ten, który mu
najbardziej pasował. Potem spotkaliśmy się u niego w studiu i ustaliliśmy szczegóły. Michał nigdy nic nie sugeruje, sama muzyka
daje dużo informacji, więc miałem ogromną frajdę podczas rejestracji.
Saksofonista Maciej Obara
stwierdził kilka lat temu, że Chojnacki emanuje duchem współczesności i szuka
swojej własnej drogi. Dalej szukasz czy może już znalazłeś?
Cytując Kieślowskiego, który mówił, że w drodze do celu
najfajniejsza jest sama podróż, a nie dojście do niego, mogę powiedzieć że cały
czas idę. Jestem uważny na to, co się dzieje dookoła, staram się ciągle
rozwijać, ryzykować i – co szczególnie dla mnie ważne – unikać powtarzalności. Ryzykuję
bez względu na wynik, bo bez ryzyka nie ma rozwoju. Zatem na twoje pytanie
odpowiem przewrotnie: znalazłem własną drogę, bo wiem, że chcę ciągle
szukać.
Ważną częścią twojej
artystycznej działalności jest zespół Backspace czyli duet ze skrzypkiem
Łukaszem Czekałą. Skrzypce i akordeon to znowu dość nietuzinkowe połączenie.
Jak do tego doszło, że zaiskrzyło między wami?
Połączenie dość nietuzinkowe i popularne zarazem. Skrzypce i
akordeon mogą się źle kojarzyć (śmiech). Łukasz gra na skrzypcach, tak jak
żaden skrzypek w tym kraju. Myślę, że
zaiskrzyło bo mamy podobne spojrzenie na muzykę, przykładamy dużą wagę do
samego brzmienia i jak najlepszych warunków na scenie. Muzyka elektroakustyczna
ma to do siebie, że każdy błąd nagłośnienia, zły sprzęt będzie powodował, iż publiczność
nie odbierze naszej muzyki w taki sposób, jak my byśmy chcieli. Mówię tutaj o
stronie czysto technicznej. Jeżeli chodzi natomiast o stronę artystyczną to po
wielu próbach, rozmowach doszliśmy do wniosku, że najlepiej gra nam się wtedy,
gdy… nie wiemy co zagramy. Mimo kilkuletniej już współpracy ciągle się zaskakujemy,
ciągle tworzymy niewiadomą, a przez to nasze koncerty nie są zwykłą,
powtarzalną pracą. Cały czas idziemy przed siebie i – jak to ujął Łukasz w
jednym z wywiadów – „jesteśmy w połowie drogi” (śmiech).
W lipcu ukazał się wasz
album AD_DA. Został jednak nagrany nie
w duecie, ale w trio, z gościnnym udziałem Marcina Alberta Steczkowskiego na
kornecie. Skąd pomysł, by dialog skrzypiec i akordeonu ubawić instrumentem
dętym?
Marcina Alberta Steczkowskiego poznaliśmy na jednym ze spotkań
Warsaw Improvisers Orchestra, spodobała nam się jego gra i pojawił się pomysł
na wspólne niezobowiązujące live session. W lipcu 2015 roku zagraliśmy we
trójkę 57. minutową improwizowaną sesję. Zmiksowany i zmasterowany materiał
trafił następnie na półkę i tak sobie leżał. Jako, że nie jesteśmy fanami
fonografii, nie mieliśmy żadnego ciśnienia, aby zapis tej sesji ukazał się w
postaci płyty. Zdecydował tu trochę przypadek: wysłałem nagrania
do Jána Sudziny, szefa wytwórni Hevhetia, a on
postanowił je wydać. Zatem materiał ukazał się teraz, ale został zarejestrowany
ponad 4 lata temu. Zdążyliśmy zagrać krótką trasę promującą album, jednak koncerty są zupełnie
inne niż płyta. Kompletny odlot, jedynym stałym elementem są ci sami muzycy
(śmiech).
Całkiem zwyczajnie, po
prostu wysłałem maila ze swoimi materiałami do organizatorów Oct-Loft Jazz
Festival w Shenzhen. Spodobały się i mnie zaprosili do zagrania solowego
koncertu podczas festiwalu. Miałem pełen komfort na scenie i jedyne co musiałem
to zagrać. Set trwał 45 minut, nie pamiętam kompletnie co grałem (śmiech). Podobało
mi się skupienie wśród publiczności, nie było jakiegoś ślepego zachwytu i
wiwatu, bo ta muzyka tego nie wymaga. Na pewno dla tych ludzi było to zderzenie
z czymś nowym. Nie uważam że publiczność chińska szczególnie czymś się
wyróżnia. Po prostu są na świecie ludzie lubiący taką muzykę, albo nie.
Czyli
zorganizowałeś sobie ten koncert w zasadzie sam…
Bardzo mi się podobają
tego typu sytuacje, bo w przeciwieństwie do większości festiwali w Polsce
jedynym kryterium jest muzyka. Za granicą i tak kompletnie nikt mnie nie zna,
więc to jest jedyna opcja weryfikacji. Za dodatkowy atut mojego wyjazdu uważam
fakt, że mój koncert nie był organizowany przez żaden polski cykl muzyczny
współpracujący z Chinami, co dało jeszcze lepsze efekty w bezpośrednim
kontakcie z organizatorami.
Czyżbyś
wbijał szpilę polskim organizatorom?
Tak jak wspomniałem, z
mojego doświadczenia wynika, że organizatorzy poza Polską różnią się przede
wszystkim tym, iż priorytetowym kryterium jest dla nich muzyka. Myślę, że
relacja jest wtedy prosta, klarowna i nie ma kręcenia w stylu odpowiedzi
„może”, lub „zobaczymy”. Również z zagranicy wielokrotnie zdarzało mi się
dostawać odpowiedź, że festiwal nie jest zainteresowany, ale była to informacja
szybka i konkretna, co jak najbardziej mi odpowiada i nie mam z tym problemu.
Nie uważam, że moja muzyka musi się podobać każdemu.
Fot. Alois Endl |
Komentarze
Prześlij komentarz